poniedziałek, 9 lutego 2009

Tak to się zaczęło..

Cześć Jurek,

3 listopada 2002, niedziela, wróciłem ze szpitala. Byłem odwiedzić Małgosię. Wchodzę - nie ma łóżka, na którym leżała jeszcze wczoraj!!! Może pomyliłem pokoje, wychodzę, sprawdzam, w porządku pokój 422. Biegnę do lekarza dyżurnego (wszak to niedziela)… tak - mówi - umarła…

W zasadzie dla mnie to była osoba obca, ale ponieważ poprosiła mnie, żebym ją reprezentował wobec lekarzy, odwiedzałem ją dosyć często. Ot, takie prywatne hospicjum. Ktoś, parafrazując nazwę ”lekarz pierwszego kontaktu” (taki polski odpowiednik kanadyjskiego GP) nazwał hospicjum lekarzem ostatniego kontaktu.
Zaczęło się to jeszcze na początku sierpnia, kiedy USG, a potem tomografia komputerowa wykazała raka trzustki z przerzutami do wątroby. Małgosia została wyznaczona na operację. Otworzyli i zaszyli, wzięli tylko wycinki. Potem oddział onkologiczny, chemia.. Gemsar (2',2'-difluoro cytydyna, po prostu prymitywna trucizna; mając świetne leki przeciwnowotworowe, wciskają Polsce takie g..). Wzięła chyba ze trzy chemie.. W następny wtorek lekarz już nie chciał jej dać.. za słaba.

Pamiętam w poczekalni, już ubrani czekamy na kolegę, który miał podwieść ją samochodem. Małgosia na wózku inwalidzkim, skurczona, nic nie mówi. Obok mnie siedzi starszy, dosyć potężnie zbudowany mężczyzna. Jego żona bierze chemię. Próbuję nawiązać rozmowę. Nagle Małgosia zaczyna krzyczeć. Łapie nerwowo torebkę wyciąga morfinę i zażywa. Prosi, żebym ją zawiózł do łazienki. Wyszedłem na korytarz, wszak jestem mężczyzną. Nagle słyszę krzyk Małgosi: - pomocy. Ciarki wystąpiły mi na plecach, pędzę do środka, Małgosia leży na podłodze, a na niej wózek. Doprowadziłem całość do porządku. Wybiegłem, żeby znaleźć lekarza, który zaordynowałby zastrzyk szybkodziałającej morfiny. Wpadam do pokoju lekarzy, nie ma nikogo, pędzę do pielęgniarek. Bez dyspozycji lekarza nie mogę dać zastrzyku, przecież to nie jest pyralgina.. - słyszę od pielęgniarki. Lecę na drugi koniec szpitala, spotkałem innego onkologa i proszę o dyspozycję dla pielęgniarek. Dobrze, zaraz zadzwonię.. słyszę. Ulga..

Jest już Sławek z samochodem. Za tydzień, w poniedziałek Małgosia poprosiła mnie, żebym przyjechał do niej do Sulejówka. Była bardzo słaba. Już wtedy leciała na morfinie, a nawet na silniejszym fentanylu. Spytałem jej, czy nie chciałaby, żebym załatwił hospicjum domowe? Zgodziła się i poprosiła, żebym zadzwonił do szpitala na Banacha, że nie da rady przyjść jutro we wtorek na chemię.. w czwartek.. wychodzę, w progu Małgosia krzyczy - w czwartek nie dam rady.. za tydzień, we wtorek.. Ale nastepnego wtorku już nie było…

Zaraz po odwiedzinach u Małgosi w ten poniedziałek poszedłem do hospicjum, żeby załatwić jej wizyty lekarza i pielęgniarki tzw. hospicjum domowe, poszedłem do nich (znajdują się przy kościele u Marianów, na rogu Szwedzkiej i Wileńskiej i zacząłem rozmawiać. Po prostu szok. To są zupełnie inni ludzie. Wobec morza chamstwa, arogancji i agresji otaczającej nas w Polsce, to jak moja znajoma (mająca podobne doświadczenie) powiedziała, ludzie ci, to po prostu chodzące anioły. Przecież ja nie miałem żadnego dokumentu, nawet nie przedstawiłem się (byłem wzburzony i zapomniałem) i nie było z tym żadnego problemu, żadnych zbędnych pytań. Po prostu: gdzie chora mieszka? A.. w Sulejówku, w porządku, jutro pojedziemy, udzielimy pomocy, ustawimy przeciwbólowo. Żadnych pytań, dowodów osobistych, dokumentów, pieniędzy,.. nic, po prostu przyjęli zgłoszenie, lekarz wraz z pielęgniarką pojechali i świadczyli posługę dla chorego.
Piątek wieczór, Zaduszki. Telefon od mamy Małgosi (ma 90 lat), że był lekarz i zarządził natychmiastowe pogotowie, które zabrało Małgosię na Banacha na chirurgię.. W sobotę rano poszedłem ją odwiedzić. W ciągu 5 dni tak się zmieniła, że ledwo ją poznałem. Pytam lekarza.. A pan to kto? - spytał. - Kuzyn - mówię (tak się umówiłem z Małgosią). - To ja nie wiem, czy mogę z Panem rozmawiać. Poszedł, zbudził Małgosię i po uzyskaniu zgody, powiedział, że przywieźli ją w stanie śmierci klinicznej, ale ją reanimowali. Poszedłem do niej i próbowałem rozmawiać. Prosiła, żebym pomógł jej usiąść. Wsadziłem rękę pod poduszkę i powoli podniosłem, była bardzo słaba, po prostu lała się przez ręce, bałem się, że spadnie i uderzy się w ścianę.. Ona też to zauważyła, więc powoli położyłem ją z powrotem.

W niedzielę o czwartej rano już nie żyła. Zaczekałem na mamę. Powstał problem, że mają grób na cmentarzu Ewangelickim, a mama chce księdza i pogrzeb katolicki. Skąd wziąć księdza, żeby odprawił mszę pogrzebową w kaplicy cmentarza Ewangelickiego. Znowu poszedłem do hospicjum. Znowu nie było problemu. W porządku, w środę o 12.00 będzie msza… Przecież ja jestem nikt. I to nie miało żadnego znaczenia.. Parę lat temu towarzyszyłem w ostatniej podróży mojej mamie. W styczniu odprowadziłem Danusię. Dziś Małgosię. Ludzie odchodzą, lub jak to powiedział jeden autor piosenek: wracają.

Patrząc wstecz dziś jestem wdzięczny tym trzem kobietom (mojej mamie, Danusi i ostatnio Malgosi), które dały mi ten wielki przywilej towarzyszenia w ich ostatniej podróży. Wierz mi Jurku, takie doświadczenie zmienia ludzi, zmieniło i mnie. Czy chcesz, czy nie, stajesz się nowym człowiekiem. Jeśli widziałeś film pod tytułem ”Shadwlands” z Anthony Hopkins i Debra Winger, to wiesz o czym mówię.

To tak w skrócie. Prosiłeś, żebym Ci trochę napisał szczegółów, więc napisałem.
To tyle, już listopad, chłodno, deszcze, spadł już pierwszy śnieg. Idzie zima.
Pozdrowienia,

1 komentarz: