Krok drugi:
Uwierzyliśmy, że siła większa od nas samych może przywrócić nam zdrowie.
Dla porządku wspomnę, że w kroku pierwszym przyznajemy, że jesteśmy bezsilni wobec skutków alkoholizmu lub innej dysfunkcji rodzinnej, że przestaliśmy kierować swoim życiem. Tak brzmi oficjalna wersja, niemniej jednak zamiast alkoholu, czy dysfunkcji, ja bym umieścił moje chore emocje. W swoim czasie, byłem gotowy przyznać nie tylko że jestem bezsilny, ale byłem gotowy przyznać, że jestem żyrafą, jeśli tylko ktoś zapewniłby mnie, że to mi pomoże. Jeśli nie jesteś w stanie zaakceptować pierwszego kroku, to poniższy tekst nie jest dla ciebie. Ale wróćmy do kroku drugiego.
Krok drugi jest mi szczególnie bliski. Dla mnie całe zdrowienie jest odchodzeniem od miłości rodzicielskiej przenoszonej na współmałżonka do wyższego poziomu miłości zwanej agape, a więc partnerstwa. Zacytuję tu definicję agape. Otóż jest to miłość, w której szczęście i bezpieczeństwo partnera traktuję na równi ze swoim własnym. W zasadzie jest to wyrażenie innymi słowami biblijnego „Miłuj bliźniego swego, jak siebie samego”.
W miłości rodzicielskiej szczęście i bezpieczeństwo dziecka traktuję wyżej niż moje szczęście i bezpieczeństwo i jeśli przenoszę taką miłość na partnera, to jest to uzależnienie, omotanie, etc.
Jeśli dziecko potrzebuje buty a matka sukienkę, to kto wygra? Oczywiście, dziecko otrzyma buty. Jeśli ta sama osoba przeniesie ten sposób postrzegania siebie w relacjach z małżonkiem, to taką postawę możemy nazwać współ-uzależnieniem, którą reprezentuje AlAnon, kobieta bluszcz (owijająca się wokół męża) etc. Typowo jest to kobieta (choć nie zawsze), która we własnym obrazie świata nie widzi siebie samej.
Niemniej jednak partnerstwo narzuca istnienie drugiej osoby z jednej strony, a także istnienie czegoś, jakiegoś celu, w czym realizowałoby się to partnerstwo. Celu, do którego solidarnie dążyłbym zarówno ja, jak i mój partner.
Pamiętam Jacek w programie radiowym „Poradnia Uzależnień” zwrócił uwagę na liczbę mnogą kroku drugiego. Nie brzmi on uwierzyłem, tylko uwierzyliśmy, a więc mamy tu do czynienia co najmniej z dwoma osobami. Stąd partnerstwo. Partnerstwo, które rozumiem jako realizacje jakiegoś większego, wspólnego celu, którego ja sam nie jestem w stanie zrealizować. Stąd cel, którego realizacja przerasta moje siły, staje się tą siłą większą ode mnie, albo od nas samych. Inaczej mówiąc partnerstwo rozumiane jako wspólnota pracy, trudu w realizacji celu, przerastającego moje własne, pojedynczego człowieka, możliwości.
Weźmy taki przykład, zapraszamy znajomych do nas na obiad. Ustalamy cel: obiad i datę: czwartek godzina 17.00. To zostało domówione w gronie czterech osób. Jednak realizacja, przygotowanie tego obiadu będzie się odbywać w partnerstwie nas dwojga tzn. mnie i partnera. Następuje podział obowiązków ja kupuję kartofle i śledzie, a ty zajmiesz się upieczeniem ciasta i związanych z tym zakupami. Ja posprzątam pokój, a ty łazienkę etc. Mamy cel, mamy konkretną datę. Realizujemy wyznaczony cel wspólnie. Nie ma tu miejsca na kłótnie, czy zwracanie uwagi. Wiadomo, że musimy to przygotować, bo zdecydowaliśmy się na realizację tego celu. Czy patrzymy jedno na drugie? Absolutnie nie!!! Oboje patrzymy na nasz wspólny cel, aby go zrealizować. Nie ma czasu na grymasy, oglądanie się na siebie, bo mamy rozsądną datę na to przygotowanie i co więcej, oboje cieszymy się, że przyjdą goście, których bardzo lubimy i oboje chcemy, aby to przyjęcie wypadło wspaniale. Krótko mówiąc nasz wspólny cel przysłania nasze niedostatki i stanowi spoiwo naszego wspólnego działania. Działania, które niepostrzeżenie nas zbliża do siebie.
To było w czwartek o godzinie 17.00. A co będzie jeśli termin jest bardziej odległy? Na przykład za dwa, czy pięć lat? A co będzie jeśli wyznaczymy cel za 20-30 lat, czy możemy być tak precyzyjni? Okazuje się, że im bardziej cel jest odległy, tym mniej precyzyjnie możemy ustalić datę realizacji. Staje się ona bardziej płynna. Co więcej, tak odległy cel musimy rozbić na podetapy realizacji, a więc wyznaczyć plan, drogę dojścia do tego celu.
Spróbujmy jednak ekstrapolować to moje rozumowanie i poszukać granicy w nieskończoności. Jeśli spytamy o bardzo długi okres, np. nieskończoność, to co będzie tym celem? Czy to będzie Siła Większa ode mnie, jak mówi drugi krok? Jaka wobec tego to będzie Siła? Ale rozważania te wchodzą już w krok trzeci, więc na razie pozostańmy przy kroku drugim.
Inaczej mówiąc cel jest niejako nie tylko większy ode mnie, ale jest również większy od partnera. Mało tego, cel jest nie tylko większy ode mnie, ale również i bardziej pierwotny. Wyobraźmy sobie, że mam zrobić stół. Czy do wykonania tego stołu jako partnera będę szukał tancerza/tancerki? Nie, poszukam stolarza, a raczej to wspólny cel przyciągnie partnera. Jeśli najpierw poszukam partnera, a później spróbuję wyznaczyć cel wspólny, to zaczynam grę zwaną przeciąganiem liny. A dlaczego ten twój cel ma być lepszy od mojego. Dlaczego mamy robić właśnie to? Pamiętam, kiedyś miałem takie doświadczenie, że proponowałem jakiś cel, potem drugi i potencjalny partner wysunął powyższe pytania, na co ja spytałem, żeby potencjalny partner zaproponował jakiś nasz wspólny cel i ku mojemu zdziwieniu osoba ta stwierdziła, że ona nie ma celu i nie jest w stanie zaproponować żadnego wspólnego celu, ale nie zgadza się na moje cele. Jak widać to sam cel musi przyciągnąć partnera, a nie na odwrót.
Czy wobec tego jest możliwe, aby np. współmałżonek przyłączył się do projektu realizowanego przez jedną ze stron? Odpowiedź brzmi: tak, ale jest to bardzo rzadkie, wymaga dużego wysiłku, aby przekonać „współmałżonka-obserwatora”, ale kiedy się pojawią pieniądze z takiego projektu, to przy pewnym poziomie tychże, partner na ogół się przekonuje. Powstaje pytanie jednak, czy stać mnie na taki wysiłek, czy mam na tyle sił i samozaparcia, aby w trudnym, początkowym czasie projektu, nie zrezygnować z projektu, lub współmałżonka, i „iść w zaparte”, „pod prąd”, aby w końcu osiągnąć sukces. Dodam, że życie pokazuje, że nawet przy takim scenariuszu, dla rzeczy wielkich, dla agape i tak potrzebuję partnera, ale poszukam go poza małżeństwem, a to stawia pod znakiem zapytania samo małżeństwo. Jak pokazuje życie, często tak postawiona sprawa weryfikuje jedno, albo drugie.
Jak wyznaczyć sobie cel? Cel, który byłby większy ode mnie i dla realizacji którego będę potrzebował partnera? A to jest już zadanie na następne spotkanie.
Uwierzyliśmy, że siła większa od nas samych może przywrócić nam zdrowie.
Dla porządku wspomnę, że w kroku pierwszym przyznajemy, że jesteśmy bezsilni wobec skutków alkoholizmu lub innej dysfunkcji rodzinnej, że przestaliśmy kierować swoim życiem. Tak brzmi oficjalna wersja, niemniej jednak zamiast alkoholu, czy dysfunkcji, ja bym umieścił moje chore emocje. W swoim czasie, byłem gotowy przyznać nie tylko że jestem bezsilny, ale byłem gotowy przyznać, że jestem żyrafą, jeśli tylko ktoś zapewniłby mnie, że to mi pomoże. Jeśli nie jesteś w stanie zaakceptować pierwszego kroku, to poniższy tekst nie jest dla ciebie. Ale wróćmy do kroku drugiego.
Krok drugi jest mi szczególnie bliski. Dla mnie całe zdrowienie jest odchodzeniem od miłości rodzicielskiej przenoszonej na współmałżonka do wyższego poziomu miłości zwanej agape, a więc partnerstwa. Zacytuję tu definicję agape. Otóż jest to miłość, w której szczęście i bezpieczeństwo partnera traktuję na równi ze swoim własnym. W zasadzie jest to wyrażenie innymi słowami biblijnego „Miłuj bliźniego swego, jak siebie samego”.
W miłości rodzicielskiej szczęście i bezpieczeństwo dziecka traktuję wyżej niż moje szczęście i bezpieczeństwo i jeśli przenoszę taką miłość na partnera, to jest to uzależnienie, omotanie, etc.
Jeśli dziecko potrzebuje buty a matka sukienkę, to kto wygra? Oczywiście, dziecko otrzyma buty. Jeśli ta sama osoba przeniesie ten sposób postrzegania siebie w relacjach z małżonkiem, to taką postawę możemy nazwać współ-uzależnieniem, którą reprezentuje AlAnon, kobieta bluszcz (owijająca się wokół męża) etc. Typowo jest to kobieta (choć nie zawsze), która we własnym obrazie świata nie widzi siebie samej.
Pamiętam rozmowę z pewną osobą, która bez przerwy mówiła o swoim mężu używając zaimka „on”. W pewnym momencie poprosiłem ją, aby każde zdanie zaczynała od zaimka „ja”. Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem, po czym tak jakbym nic nie mówił, kontynuowała rozmowę używając zaimka „on”. W domyśle prośbę moją potraktowała ze zdziwieniem, jako nierealną, no bo jak można mówić o kimś (tzn. „o sobie”), kto nie istnieje (w swoim własnym obrazie świata)?
Niemniej jednak partnerstwo narzuca istnienie drugiej osoby z jednej strony, a także istnienie czegoś, jakiegoś celu, w czym realizowałoby się to partnerstwo. Celu, do którego solidarnie dążyłbym zarówno ja, jak i mój partner.
Pamiętam Jacek w programie radiowym „Poradnia Uzależnień” zwrócił uwagę na liczbę mnogą kroku drugiego. Nie brzmi on uwierzyłem, tylko uwierzyliśmy, a więc mamy tu do czynienia co najmniej z dwoma osobami. Stąd partnerstwo. Partnerstwo, które rozumiem jako realizacje jakiegoś większego, wspólnego celu, którego ja sam nie jestem w stanie zrealizować. Stąd cel, którego realizacja przerasta moje siły, staje się tą siłą większą ode mnie, albo od nas samych. Inaczej mówiąc partnerstwo rozumiane jako wspólnota pracy, trudu w realizacji celu, przerastającego moje własne, pojedynczego człowieka, możliwości.
Weźmy taki przykład, zapraszamy znajomych do nas na obiad. Ustalamy cel: obiad i datę: czwartek godzina 17.00. To zostało domówione w gronie czterech osób. Jednak realizacja, przygotowanie tego obiadu będzie się odbywać w partnerstwie nas dwojga tzn. mnie i partnera. Następuje podział obowiązków ja kupuję kartofle i śledzie, a ty zajmiesz się upieczeniem ciasta i związanych z tym zakupami. Ja posprzątam pokój, a ty łazienkę etc. Mamy cel, mamy konkretną datę. Realizujemy wyznaczony cel wspólnie. Nie ma tu miejsca na kłótnie, czy zwracanie uwagi. Wiadomo, że musimy to przygotować, bo zdecydowaliśmy się na realizację tego celu. Czy patrzymy jedno na drugie? Absolutnie nie!!! Oboje patrzymy na nasz wspólny cel, aby go zrealizować. Nie ma czasu na grymasy, oglądanie się na siebie, bo mamy rozsądną datę na to przygotowanie i co więcej, oboje cieszymy się, że przyjdą goście, których bardzo lubimy i oboje chcemy, aby to przyjęcie wypadło wspaniale. Krótko mówiąc nasz wspólny cel przysłania nasze niedostatki i stanowi spoiwo naszego wspólnego działania. Działania, które niepostrzeżenie nas zbliża do siebie.
To było w czwartek o godzinie 17.00. A co będzie jeśli termin jest bardziej odległy? Na przykład za dwa, czy pięć lat? A co będzie jeśli wyznaczymy cel za 20-30 lat, czy możemy być tak precyzyjni? Okazuje się, że im bardziej cel jest odległy, tym mniej precyzyjnie możemy ustalić datę realizacji. Staje się ona bardziej płynna. Co więcej, tak odległy cel musimy rozbić na podetapy realizacji, a więc wyznaczyć plan, drogę dojścia do tego celu.
Spróbujmy jednak ekstrapolować to moje rozumowanie i poszukać granicy w nieskończoności. Jeśli spytamy o bardzo długi okres, np. nieskończoność, to co będzie tym celem? Czy to będzie Siła Większa ode mnie, jak mówi drugi krok? Jaka wobec tego to będzie Siła? Ale rozważania te wchodzą już w krok trzeci, więc na razie pozostańmy przy kroku drugim.
Inaczej mówiąc cel jest niejako nie tylko większy ode mnie, ale jest również większy od partnera. Mało tego, cel jest nie tylko większy ode mnie, ale również i bardziej pierwotny. Wyobraźmy sobie, że mam zrobić stół. Czy do wykonania tego stołu jako partnera będę szukał tancerza/tancerki? Nie, poszukam stolarza, a raczej to wspólny cel przyciągnie partnera. Jeśli najpierw poszukam partnera, a później spróbuję wyznaczyć cel wspólny, to zaczynam grę zwaną przeciąganiem liny. A dlaczego ten twój cel ma być lepszy od mojego. Dlaczego mamy robić właśnie to? Pamiętam, kiedyś miałem takie doświadczenie, że proponowałem jakiś cel, potem drugi i potencjalny partner wysunął powyższe pytania, na co ja spytałem, żeby potencjalny partner zaproponował jakiś nasz wspólny cel i ku mojemu zdziwieniu osoba ta stwierdziła, że ona nie ma celu i nie jest w stanie zaproponować żadnego wspólnego celu, ale nie zgadza się na moje cele. Jak widać to sam cel musi przyciągnąć partnera, a nie na odwrót.
Czy wobec tego jest możliwe, aby np. współmałżonek przyłączył się do projektu realizowanego przez jedną ze stron? Odpowiedź brzmi: tak, ale jest to bardzo rzadkie, wymaga dużego wysiłku, aby przekonać „współmałżonka-obserwatora”, ale kiedy się pojawią pieniądze z takiego projektu, to przy pewnym poziomie tychże, partner na ogół się przekonuje. Powstaje pytanie jednak, czy stać mnie na taki wysiłek, czy mam na tyle sił i samozaparcia, aby w trudnym, początkowym czasie projektu, nie zrezygnować z projektu, lub współmałżonka, i „iść w zaparte”, „pod prąd”, aby w końcu osiągnąć sukces. Dodam, że życie pokazuje, że nawet przy takim scenariuszu, dla rzeczy wielkich, dla agape i tak potrzebuję partnera, ale poszukam go poza małżeństwem, a to stawia pod znakiem zapytania samo małżeństwo. Jak pokazuje życie, często tak postawiona sprawa weryfikuje jedno, albo drugie.
Jak wyznaczyć sobie cel? Cel, który byłby większy ode mnie i dla realizacji którego będę potrzebował partnera? A to jest już zadanie na następne spotkanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz